Powoli, bez pośpiechu, zbliżała się jesień. Chwilami była już za progiem, już miała się rozgościć, ale wracała do siebie. Onieśmielona. Z dnia na dzień jednak czuła się pewniejsza i skłonna była rozsiąść się w polskiej rzeczywistości.
Gdańsk powoli nabierał koloru mimo wszechogarniającej szarości. Pasmo wzgórz, pamiętających najsroższą z zim, do tej pory zielone w niezliczonych tonach koloru nadziei powoli decydowało się na usługi złotnika. Coraz większe obszary lasu zmieniały szatę. Z wolna tworzyła się delikatna mozaika odcieni czerwieni, złota, żółci i zieleni. Z każdym dniem coraz bardzie intensywna. W chwilach, kiedy pojawiało się słońce, coraz większe prześwity w koronach drzew pozwalały promieniom na swobodną zabawę w labiryncie liści i ferii barw. Więcej i więcej chodników pokrywało się szeleszczącym dywanem, który prosił się o to żeby wpaść w niego i rozrzucić liście na bok. Nawet zmarnowane spojrzenie mężczyzny z miotłą dało się zmienić w nieme przyzwolenie posyłając uśmiech.
Starsze panie z właściwą tylko sobie wiedzą pracowały w ogrodach przygotowując je na okres snu zimowego. Z cierpliwością, jaką daje tylko świadomość przeżytych lat, czyściły trawniki, zbierały owoce i robiły wszystko, co leży w ogrodniczej domenie babć. Dziadkowie siedzieli na werandach z wnukami na kolanach i opowiadali im o latach swojej młodości. Nieodłącznym towarzyszem tych opowieści była ciepła herbata i babcine wypieki. Wnuczęta zaś zadowolone z tego, że spędzają niedzielę u dziadków słuchały z przejęciem malującym się na ich twarzach.
Pewien pan, kilka jeszcze lat przed emeryturą, chodził wzdłuż płotu zajezdni tramwajowej i liczył pojazdy. Co jakiś czas przystawał i zapisywał sobie tylko znane cyfry, kiwał głową, poprawiał czapkę i szedł dalej.
Matka z czteroletnią córeczką bawiła się na placu zabaw. Obok inni rodzice biegali za swoimi pociechami i raz za razem nie mogli się nadziwić, jakim cudem te małe nóżki pozwalają na takie a nie inne osiągi. Zziajani i zmęczeni przysiadali na ławkach, a dzieci tworzyły w tym czasie całe komitywy, ugrupowania i solidaryzujące ze sobą frakcje. Chłopcy oczywiście robili wszystko to, co wypada robić w obliczu dziewcząt. Było zatem ciągnięcie za warkocze, wchodzenie tam, gdzie słabsze dziewczynki nie dadzą rady oraz swawolne rzucie gumy balonowej. Dziewczęta odwdzięczały się skakaniem przez sznur, którego to jak na złość nie dawały sobie ukraść, oraz grą w klasy.
Ogromny głaz narzutowy, który umościł się na środku skweru wygrzewał się w promieniach słońca. Przez wszystkie te lata, które spędził wylegując się w tym miejscu zdążył polubić dzieci. We współpracy ze słońcem mienił się i rzucał delikatne błyski, które zawsze pojawiały się akurat nie w tym miejscu gdzie dzieci się spodziewały. Maleńkie oczka minerałów radośnie skrzyły się, a chłopcy opracowywali plan zdobycia, chociaż jednej iskry.
Kończyło się to wdrapywaniem na głaz, zjeżdżaniem z jego szczytu oraz skokami w dal.
Szale rozwiewane przez wiatr, kurtki zapinane pod szyję i cieplejsze buty. Kosze pełne jabłek i pierwsze orzechy. Tłumy młodzieży spieszącej do szkół oraz bloki na tle zielonozłotych lasów. Ulice zasypane listowiem. Jesień w Gdańsku rozgościła się na dobre. I nikt nie zwraca uwagi na to, że czasem siąpi deszcz.