Jesień

Powoli, bez pośpiechu, zbliżała się jesień. Chwilami była już za progiem, już miała się rozgościć, ale wracała do siebie. Onieśmielona. Z dnia na dzień jednak czuła się pewniejsza i skłonna była rozsiąść się w polskiej rzeczywistości.

Gdańsk powoli nabierał koloru mimo wszechogarniającej szarości. Pasmo wzgórz, pamiętających najsroższą z zim, do tej pory zielone w niezliczonych tonach koloru nadziei powoli decydowało się na usługi złotnika. Coraz większe obszary lasu zmieniały szatę. Z wolna tworzyła się delikatna mozaika odcieni czerwieni, złota, żółci i zieleni. Z każdym dniem coraz bardzie intensywna.  W chwilach, kiedy pojawiało się słońce, coraz większe prześwity w koronach drzew pozwalały promieniom na swobodną zabawę w labiryncie liści i ferii barw. Więcej i więcej chodników pokrywało się szeleszczącym dywanem, który prosił się o to żeby wpaść w niego i rozrzucić liście na bok. Nawet zmarnowane spojrzenie mężczyzny z miotłą dało się zmienić w nieme przyzwolenie posyłając uśmiech.

Starsze panie z właściwą tylko sobie wiedzą pracowały w ogrodach przygotowując je na okres snu zimowego. Z cierpliwością, jaką daje tylko świadomość przeżytych lat, czyściły trawniki, zbierały owoce i robiły wszystko, co leży w ogrodniczej domenie babć. Dziadkowie siedzieli na werandach z wnukami na kolanach i opowiadali im o latach swojej młodości. Nieodłącznym towarzyszem tych opowieści była ciepła herbata i babcine wypieki. Wnuczęta zaś zadowolone z tego, że spędzają niedzielę u dziadków słuchały z przejęciem malującym się na ich twarzach.

Pewien pan, kilka jeszcze lat przed emeryturą, chodził wzdłuż płotu zajezdni tramwajowej i liczył pojazdy. Co jakiś czas przystawał i zapisywał sobie tylko znane cyfry, kiwał głową, poprawiał czapkę i szedł dalej.

Matka z czteroletnią córeczką bawiła się na placu zabaw. Obok inni rodzice biegali za swoimi pociechami i raz za razem nie mogli się nadziwić, jakim cudem te małe nóżki pozwalają na takie a nie inne osiągi. Zziajani i zmęczeni przysiadali na ławkach, a dzieci tworzyły w tym czasie całe komitywy, ugrupowania i solidaryzujące ze sobą frakcje. Chłopcy oczywiście robili wszystko to, co wypada robić w obliczu dziewcząt. Było zatem ciągnięcie za warkocze, wchodzenie tam, gdzie słabsze dziewczynki nie dadzą rady oraz swawolne rzucie gumy balonowej. Dziewczęta odwdzięczały się skakaniem przez sznur, którego to jak na złość nie dawały sobie ukraść, oraz grą w klasy.

Ogromny głaz narzutowy, który umościł się na środku skweru wygrzewał się w promieniach słońca. Przez wszystkie te lata, które spędził wylegując się w tym miejscu zdążył polubić dzieci. We współpracy ze słońcem mienił się i rzucał delikatne błyski, które zawsze pojawiały się akurat nie w tym miejscu gdzie dzieci się spodziewały. Maleńkie oczka minerałów radośnie skrzyły się, a chłopcy opracowywali plan zdobycia, chociaż jednej iskry.
Kończyło się to wdrapywaniem na głaz, zjeżdżaniem z jego szczytu oraz skokami w dal.

Szale rozwiewane przez wiatr, kurtki zapinane pod szyję i cieplejsze buty. Kosze pełne jabłek i pierwsze orzechy. Tłumy młodzieży spieszącej do szkół oraz bloki na tle zielonozłotych lasów. Ulice zasypane listowiem. Jesień w Gdańsku rozgościła się na dobre. I nikt nie zwraca uwagi na to, że czasem siąpi deszcz.

Winda

Miasto.

Czy to w nocy, czy w ciągu dnia zawsze budzące skrajne uczucia.

Miasto jako zbiorowość.

Miasto jako społeczność.

Wreszcie, miasto jako wizja architekta.

Był czas, kiedy na osiedlu bloków z wielkiej płyty nikt nie kłopotał się urządzeniem jakim jest winda. Bloki miały to do siebie, że były niskie, pięciopiętrowe. Szczęśliwym zrządzeniem losu ludzie starsi mieszkali na najniższych kondygnacjach, tak więc brak wind nie stanowił szczególnej przeszkody dla mieszkańców. Równie fortunnym zrządzeniem losu mieszkańcy osiedla żywili względem siebie niespotykaną sympatię i zawsze można było liczyć na pomoc sąsiada.

Jednak nie w tym rzecz, ludzie nie mają tu znaczenia. Nie mają go również wszystkie, z wyjątkiem jednego, bloki. Wyjątkowym wydawał się być blok 11.

W bloku numer jedenaście mieszkała mała Florcia, która jak każde dziecko miała tę specyficzną cechę charakteru, która nakazywała jej dorastać o wiele szybciej niżby chcieli tego rodzice.

Kiedy skończyła szesnaście lat, znana teraz wśród rówieśników jako Flo, doszła do tego momentu w życiu, kiedy hormony nakazują młodym ludziom próbować rzeczy nowych, nieodkrytych i często otoczonych niesławą – nad czym usilnie pracują rodzice.

Flo miała to szczęście, że urodziła się w czasach upadku systemu komunistycznego i obecnie zarówno w jej, jak i osiedlowym życiu zachodziło wiele zmian. Florka modernizowała i rozbudowywała na bieżąco zasoby stanika, blokowisko dorobiło się w tym czasie wind.

Zdeterminowana żeby spróbować czegoś nowego Flo zgodziła się na ważną misję, nieco jeszcze infantylnie, aby być pierwszą mieszkanką, która skorzysta samodzielnie z nowoczesnej windy i wygłosi obiektywną ocenę na temat tego środka transportu.

Pech chciał, że hormony wraz z żołądkiem postarały się dostarczyć dziewczynie dodatkowych przeżyć jakimi są nudności. Niezrażona jednak, przebyła całą drogę z parteru na piętro piąte, jak również szaloną trasę w dół. Tak też mimo częstych nieprzyjemności Flo nauczyła się korzystać z windy, jednak tylko w ramach pięciu pięter.

W wakacje zdarzyło się, że Flora odwiedziła rodzinę w jeszcze większym mieście. Niczym buława bezimiennego marszałka górowała nad miastem konstrukcja futurystycznego wieżowca. Turystów zachęcano do odwiedzin w kawiarni usytuowanej na szczycie buławy. Kawiarnia ta, poza lokalizacją na szczycie mogła pochwalić się również panoramicznym widokiem na całe miasto, gdyż zajmowała całe ostatnie piętro.

Jak na młodą dziewczynę przystało Flo postanowiła skorzystać z okazji i nie byłoby w tym nic zdrożnego, nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, iż nie była jeszcze na to gotowa. Na szczyt wieżowca można było dostać się tylko w jeden sposób – windą. Flora zdawała się ignorować głos, który podszeptywał jej jakoby piętro dwudzieste piąte było pięć razy poza jej zasięgiem.

Niestety głos miał rację, Flora już między piętrem piątym a szóstym zdołała wydusić z siebie w kierunku innych pasażerów jedynie skład ostatniego posiłku, co zrobiła w sposób nader naturalistyczny.

Flora zrezygnowała. Zrezygnowała z jazdy windą w swoim bloku. Osiedle nie wydawało się już takie przyjazne. Starsze panie zyskały możliwość nagabywania sąsiadów pod pozorem za głośnego pożycia małżeńskiego. Element społeczny, który upodobał sobie spożywanie trunków wysokoprocentowych, postanowił zaanektować przestrzeń życiową w windach.

Flora bała się wind, podziwiała ich możliwości, to jak daleko mogą człowieka zabrać. Wiedziała też, że odrobina wiary i samozaparcia, poparte najtańszymi środkami farmakologicznymi, mogłyby zaprowadzić ją w miejsca, których nie znała. Miejsca bliskie, a jednak stanowczo inne. Flora bała się wind.

W wieku lat dwudziestu sześciu, doroślejsza już nieco, Flora odwiedziła ponownie swoją rodzinę. Budynek w kształcie symbolu władzy marszałkowskiej nadal górował nad miastem.

Flo uzbrojona w lek przeciwdziałający skutkom choroby lokomocyjnej powzięła zamiar, wedle którego miała napić się kawy spoglądając na miasto ze szczytu wieżowca.

Wieżowiec faktycznie stał, windę zmodernizowano. Budynek wykupiło inne konsorcjum, na szczycie obradował zarząd międzynarodowej spółki. Winda nadal tam była, Flora była zdolna pojechać na piętro numer dwadzieścia pięć. Nie mogła.

Ptactwo

Lipcowe słońce przekroczywszy zenit z wolna kierowało się ku zachodowi. Zdawać by się mogło, że na wiejskim podwórzu panuje nieprzenikniona cisza, tak specyficzna na polskiej wsi. Ze stojących za domem buków dochodziły dźwięki grasujących wśród gałęzi trznadli. Szare ptaszki – kopciuszki – pracowały niczym ich baśniowy pierwowzór. Z niewielkiej obórki, przytulonej do domu, dochodziły krzyki zgłodniałych piskląt.
Kury, uznawane za mało inteligentne ptactwo, co chwilę dawały dowody potwierdzające tę tezę. To podfruwały, chwilę później ni to lecąc ni to biegnąc atakowały się nawzajem, żeby za chwilę wrócić do dziobania wysypanego ziarna.
Wróbelki, z godnością właściwą tym małym ptaszkom, lawirowały pomiędzy drobiem i zbierały co lepsze ziarnka pszenicy. Mali lotnicy i lotniczki odlatywali, i wracali raz po raz, z poczuciem ważności swojej misji. Odchowanie piskląt było dla nich celem nadrzędnym i zarówno samce jak i samiczki wypełniali go bez skarg.
Na szczycie dachu stanął zamyślony bocian, zastanawiając się czy zwiastować rodzinie kolejnego potomka. Po chwili zaklekotał wyraźnie rozdrażniony swoimi obserwacjami i zerwał się do lotu.
Słońce chyliło się z każdą minutą coraz niżej jakby nie mogło się doczekać spoczynku, zmęczone wytężoną pracą i pielęgnacją każdego z kłosów na nieprzeliczonych łanach zboża. Rumienienie jabłek i podgrzewanie wody musiało być dla niego równie ciężką pracą, bo aż poczerwieniało zbliżając się do zachodu.
A cisza trwała.
Pies szczekał zaciekle, biorąc udział w wiejskim dialogu. Potężnie zbudowany kot wygrzewał się w ostatnich promieniach słońca. Wróble ćwierkały, kury gdakały niczym przekupki na rynku, zza krzaków doleciało ciche puknięcie…
– Ale tatko jebnął! – Podekscytował się młody chłopiec wychodząc zza zasłony krzewów. Za nim, dumnym krokiem, podążał ojciec z przewieszoną przez ramię wiatrówką. Zadowolony spojrzał na swoje dzieło. Zrosiwszy ziarno krwią, wróbel dogorywał i konwulsyjnie drgał. Rolnik wziął ptaka i rzucił go kotu. Następnie zwrócił się do syna.
– Włącz no radio Kajtuś, muzyczka bedzie.
Chłopiec spełnił życzenie swojego ojca i włączył stary odbiornik Unitry. Z głośników popłynęły dźwięki znanego hitu: „Jak kombajn w rzepaku, jak plewy pod nami. Jak ciągnik w galopie, przyczepa przed nami.”
Słońce zaszło.

Co, Ty, wiesz o polityce?

Co, Ty, wiesz o polityce?

Zdarza mi się posiłkować w swoim toku rozumowania słowami, których autorem jest mój znajomy. Robię to głównie dlatego, że często trafia on w samo sedno moich własnych przemyśleń i ubiera je w słowa o tyle trafne co i dosadne. Tak też zdarzyło mu się ukuć stwierdzenie: „Szesnastoletnie dziewczynki gówno wiedzą o polityce.” Dzisiaj chętnie dodałbym jeszcze „i o biznesie.” Ale skupmy się na cytacie i jego treści.

Bo czy osoba w wieku lat nastu może wiedzieć coś o polityce, o rozgrywkach na najwyższych szczeblach władzy? Czy przeniknie swoim rozumem zawiłości gry samorządowców i parlamentarzystów? Czy osoba taka, często opierająca się na osądach ludzi starszych, jest zdolna wygłaszać opinie i osądy, które miałyby jakąkolwiek wartość merytoryczną? Obawiam się, że w większości przypadków odpowiedź jest równie prosta co oczywista – nie.

Z premedytacją pomijam pewne wyjątki, bo zawsze istnieją takowe. Nie o nich mowa, bo z założenia nie ich dotyczy ten tekst.

Tak też przeczesując czeluście internetu czy też idąc ulicą i słuchając przechodniów, nie raz trafiam na młode osoby, a przecież sam młody jestem – z czego mogę się tylko cieszyć, deliberujące o polityce, o ideałach i społecznym zepsuciu. Zawsze znajdzie się w tych debatach miejsce, na którąś z fundamentalnych przewin klasy rządzącej i, jeśli się zastanowić, całej reszty społeczeństwa z dowodem osobistym na wyposażeniu.

Jest więc idealizm, sztandar młodości i wyzwolenia umysłowego. I ten młodzieńczy idealizm niesie za sobą podmuch świeżości i niejasnych, jeszcze, zmian. Jest też potrzebny, bo ciężko wyobrazić sobie wspólną egzystencję w świecie przepełnionym zgorzkniałymi cynikami. Co zrobić jednak gdy idealista zaczyna głośno mówić o tym, że rzeczonym idealistą jest? Co zrobić kiedy wszystko to czym się szczyci ulega dewaluacji i zaczyna być stosowane do zaskarbienia sobie względów i poparcia innych. Czy to jest wciąż to samo w co młoda osoba wierzy, czy to coś zgoła odmiennego, coś co ciężko samemu dostrzec. Ale co gorsza coś co czyni wszystkie postulaty nic nie wartą kupą gnoju. Gnojem można wprawdzie nawozić pola uprawne i nikt, potem nie zastanawia się czy chleb który właśnie spożywa został wypieczony z mąki, którą to wyprodukowano z pszenicy wyrosłej na tak użyźnionej glebie. Tak też, podczas kiedy młody idealista z uniesioną wysoko głową i chorągwią nadchodzących zmian potępia populizm i wyborców, nie zauważa, że zaczyna produkować pożywkę dla tych, którzy nadejdą w kolejnych wyborach.

Tym sposobem można przejść do konformizmu i jego przeciwieństwa. Bo idealista nonkonformistą jest. Nie podąża za stadem, o czym nie omieszka wspomnieć przy każdej nadążającej się okazji. Nie daje się zmanipulować, bo jest na to zbyt sprytny i lotny umysłowo. Ale co ważniejsze, zdaje się czerpać pełnymi garściami, jeśli nie przeszedł jeszcze do czerpaków i wiader, z prawa do osądu. Do osądu ludzi, którzy muszą codziennie dokonywać wyborów. Zmuszonych do ważenia wszystkich za i przeciw, przyciśniętych przez dylematy i niejednokrotnie próżno poszukujących pomocy. Niewątpliwie łatwo, szczególnie z perspektywy minionych lat, jest odsądzić od czci i wiary każdego kto podpisał lojalkę. Byłeś człowieku sługusem systemu, nie ważne czy zrobiłeś to dla wpływów czy dla swojej rodziny. Jesteś wątpliwy moralnie i należy Ci się lincz i upokorzenie, taki absolutyzm moralny, który okazuje się być wtórny. Tak też spotkać się z krytyką ze strony młodzieńca jest równie łatwo co znaleźć piasek na plaży. Jednak, gdy zastanowić się nad tym, grupa nonkonformistów sama staje się podobna wszelkim innym. I koniecznie dążąc do akceptacji i odbioru jako istota niezależna, człowiek taki czyni to czym sam gardzi. Jednak przecież takiej osoby nie interesują dylematy moralne i rozważania. „Moja strona jest lepsza bo jest moja, chociaż tutaj <<gówno z nieba leci>>”.

Młody człowiek nie jest materialistą, brzydzi się pieniędzmi i nie pozwali sobie, nigdy, na to żeby mamona rządziła jego światem. Cóż, łatwo jest mu pominąć zarobki rodziców podstawiających jedzenie, ubranie i wszystko co potrzebne do życia, pod nos. Tak więc wielkim szokiem jest uzmysłowienie sobie, że na przyjemności życia dorosłego trzeba zarobić, trzeba – kolokwialnie, nachapać się kiedy dają i kiedy nie patrzą. Bo niewielu jest ludzi, którzy postawieni przed odpowiednio dużą sumą zrezygnują z niej świadomie.

Dalej plasuje się świadomość tego, że polityk kradnie, czemu? Bo ojciec tak powiedział. A prezydent? Ten to dopiero przynosi wstyd Polsce, czemu? A, w telewizji tak mówią. A podziały? A lewa i prawa strona? Czy można się ponad nie wznieść? Młodość potrafi, młodość zawsze będzie twierdzić, że potrafi spojrzeć na sprawę z dwóch, jak nie z trzech, stron. Co z tego, że zaraz potem, w zupełnie innych, codziennych sprawach łeb młodości tej jest niczym ten u gwoździa – zakuty, ubity i spłaszczony.

Czy to znaczy, że z młodzieżą jest źle, że wraz z latami i wzrostem standardów życia młodzież, szukająca czegoś nowego będzie pogrążać się w tym co zdaje się być na pierwszy rzut okiem, przesycone samymi pozytywami. Nie wiem. Zdaję sobie sprawę z tego, że ja swoje dzieci będę starał się wychować na osoby, które myślą. Osoby, które sięgną po wiedzę i zrewidują poglądy innych. Osoby skłonne do dialogu, a nie zacietrzewione i wpatrzone w jeden punkt, który świeci blaskiem odbitym.

Linux i ludzie

Czy Linux jest dla ludzi? Często pada takie pytanie, równie często jest ono wstępem do wszelkiej maści artykułów, felietonów i prac. Autorzy pełnymi garściami czerpią ze swoich doświadczeń. Równie często czerpią z empirycznych przemyśleń innych użytkowników. Rzecz w tym, że szewc wkładając but na jedno i to samo kopyto czyni dobrze i z pożytkiem dla klienta. Autor pisząc to samo co rzesze innych z tym pożytkiem się rozmija, czasem zaś nawet dochodzi do kraksy na wiejskiej czteropasmówce jaką bywa jego dzieło.

Więcej na: http://tuxday.wordpress.com/

Alternatywnie o Alternatywie

Swego czasu pisałem, na temat zgoła odmienny od tego, który teraz poruszam, jednak otarłem się w nim o pewną blisko-muzyczną dygresję. Na podstawie tejże dygresji zasugerowano mi napisanie tego co też, Czytelniku, czytasz.

Rzucam więc hasło: Alternatywa.

Alternatywa w sensie stricte muzycznym. Bo przecież trudno się nie zgodzić z faktem, że pojęcie to wpisało się już w nomenklaturę związaną ze światem muzyki. Nie od dziś, a nawet nie od roku słyszy się, bądź też czyta o: „szeroko pojętej alternatywie…”, „muzyce alternatywnej stanowiącej(o zgrozo!) alternatywę dla…”. I tak dalej, i tak dalej. Jednym słowem, którego autorem nie jestem- pipczenie.

Więcej na: http://altwave.wordpress.com/

Moda NIE

Ostatnimi czasy powstają skupiska, ba! całe koła wzajemnej adoracji ludzi, którzy za cel stawiają sobie bycie na NIE. Bardzo obrazowym przykładem zdają się być fani szeroko pojętej muzyki, tu uwaga ciekawe słowo- alternatywnej. Chciałoby się powiedzieć „Muzyka alternatywna jaka jest każdy widzi.” Problem w tym, że nie każdy widzi. Kwestią fundamentalną staje się odpowiedź na pytanie, czym rzeczona alternatywa jest. I po raz kolejny wypada na to, że nie wiadomo co, kto i z kim. W takich przypadkach często pada stwierdzenie, że to pewnie pieniądze. Ale niech no skończę tę dygresję. Alternatywna młodzieżówka za punkt honoru stawia sobie zbesztanie każdego niealternatywnego zespołu, każda inna kapela zjada swój ogon niczym mityczny wąż Uroboros. A muzyka nowego pokolenia tych jakże otwartych umysłów jest jedyną „dobrą”.

Więcej na:  http://tuxday.wordpress.com/

Przeboska Komedyja

Przeboska Komedyja

Nocne światła miasta. Kolorowe neony reklamujące najlepsze marki. Gdzieś z lewej, na wysokim, sowieckim, budynku, błyskał napis „To nie spółka, to Gomułka!”. Zgodnie z zasadą jakoby im dalej w las tym więcej było drzew, na kolejnym dziele komunistycznej myśli budowlanej, jasno oświetlony szyld głosił co następuje: „Przewroty i bojkoty, sierpy i młoty”, poniżej dopisano jeszcze „Lenin! Tu byłem, cały ustrój spierdoliłem”. Po przeciwnej stronie ulicy swoją siedzibę obrała agencja detektywistyczna, której motto wypisano wapnem na murze. „Nikt się nie uchowa, gdy się zgłosisz do Chruszczowa”. Sowiecka dzielnica Nowego Piekła oddzielona była od reszty miasta solidnym murem.

Gdzieś tam, w oparach dymu, który ustawicznie wypełniał przestrzenie między budynkami, wznosiła się czarna brama. Arbeit macht frei durch Krematorium Nummer drei. Zza bramy dało się słyszeć pijackie okrzyki intonujące pieśń każdego Niemca.

Deutschland, Deutschland über alles,
über alles in der Welt!
Deutschland, Deutschland über alles!

W jednym z licznych lokali, umiejscowionych w dzielnicy śródmieścia, dwóch jegomościów w obszernych płaszczach popijało Suczą Krew. Mocny trunek pędzony przez samego Rokitę, który ostatnimi czasy wyprowadził się z Konzentrationslager Lufthansa. Obóz był spadkobiercą chlubnej tradycji osadników z Luftwaffe.

Jeden z popijających osunął się nagle, zjechał z siedziska i wylądował pod blatem. Na ten widok radośnie podskakujący na barze Rokita zaintonował pieśń.

Jesteś aniołem, jesteś aniołem.
Przeto leżysz pod stołem!

Towarzysz nieprzytomnego zrzucił kaptur z głowy. Wszystkich dookoła uderzyło jego piękno i bijąca z jego twarzy prawda objawionego słowa pańskiego. Święty Gosiewski! Sługa Bliźniaka, Młot na Tuski i Miecz w rękach Jarosława. Nieprzytomny błogosławiony Kurski zwymiotował i począł się dusić. Takie to liche nadeszły czasy, że wiernych niewolników odrzucono na bok niczym niepotrzebne narzędzia. Tak oto zmiana wizerunku kościoła Prawa Sprawiedliwego wymagała ofiar w szeregach bractwa.

Gdzieś dalej prostytuował się anioł na Sejm polski. Był to nikt inny, tylko ten, któremu zdarzało się palić koty. Ostatnio zrezygnował z przewodzenia komisji Przyjezdne Państwo, na rzecz swojej marionetki – Pinokia. Nadal pociągał za sznurki, ale ewentualne ataki trafiały na twardą skorupę jego kukiełki, Eustachego, którego kupił od strąconego do homoseksualnego burdelu Wojciecha G.

Z racji dni drzwi otwartych zaproszono wyznawców i ciemne masy, potocznie zwane elektoratem, do zwiedzania Nowego Piekła. Tak więc owieczkom pana przyszło oglądać nielegalne Polmosy. Legalne pornosy, a także pijackie orgie na ulicach Sejmu V Rzeczypospolitej.

W następnych wyborach, ludzie wędrując do konfesjonałów wyborczych wybrali tak samo.

Kości zostały rzucone

 

Chaotyczny zapis potoku myślowego. Chaotyczny jak stąd do tam i z powrotem, czyli jak ten Hobbit. Ale sensu mimo to nie brak.

Kościany Piesek biegł wstecz po kryzysie gospodarczym. Raz po raz obszczekiwał dupą premierów i prezydentów. Na czeskiej wystawie podniósł swoją kościaną nogę i udawał, że piłuje zakręcony kurek od gazociągu. Potem, gdy niebo spadło, a piekło wzniosło się do góry, Kościany Piesek aportował z roku dwudziestego dziewiątego czwartek, którego nijak farba się nie imała.

Kościany Piesek lubował się w anaforach. Lecąc przez środek Giewontu wdał się w sprzeczkę ze śpiącym rycerzem. Ostatecznie ukradł mu żelazny krzyż, który następnie oddał do charytatywnego galwanizera.

Kościany Piesek bał się posła Spalikota, bał się o swojego przyjaciela zabaw- Koteczka Młoteczka. Bał się też o swoje dziewictwo miedniczne. Kościany Piesek jednak nie prostytuował się jak na wytwór polskiej rzeczywistości przystało.

Kościany Piesek i Kotek Młotek przemierzali wspak ość czasu rachunku za przelew Bara i Obłej Mamy. Ość ta prowadziła w sposób niejednoznacznie oczywisty do tajnych funduszy Izraela. Kościany Piesek ostrzelał Kotem Młotem Palestynę i Gujanę.

Zadowolony z przebiegu dnia przyszłego zasypał wraz z Ptakiem Jebakiem rów mariański odpadami z elektrowni w Żarnowcu.

Kościany Piesek, Kotek Młotek i Ptak Jebak uratowali wczorajszy świat, pogrążony w chaosie dnia egzystującego w przestrzeni kohabitacji premiera i prezydenta.

Melodia, bez mgieł nocnych

Kazio Szparki-Tetmajer pewnie się obraca, przewala i robi inne nieprzystojące nieboszczykowi rzeczy. Pech.

Ciepły letni dzień. Ten niezdefiniowany czas kiedy dzień przechodzi w wieczór. Trwająca, zdałoby się w nieskończoność, chwila nienachalnego światła. Moment, w którym słońce, daleko na linii horyzontu, kładzie się do spoczynku na łożu złożonym z koron drzew. Wreszcie, zmęczone swoją codzienną wędrówką zasypia pod pierzyną listowia. Minuty, kiedy cienie wywołane pieszczotą promieni słońca, kładą się wszędzie, tworząc nieodparte wrażenie stąpania na krawędzi światła.

Leśna dolina. Polski ogródek działkowy. Jedna z działek przy alejce, która podobnie jak wszystkie inne, swoją nazwę zawdzięcza kwiatu. Żonkila 3. Skrawek ziemi. Ogrodzony niskim drewnianym płotem, sąsiadujący z podobnymi mu fragmentami ogrodu. Mała szklarnia, w której dusznym powietrzu wygrzewają się pomidory. Rumienią się do siebie i spoglądają, z krzaczka na krzaczek. Przed szklarnią drewniany stelaż. Owinięty pnączami winorośli tworzy zieloną ścianę. Dojrzewające kuleczki winogron opalają się w ostatnich przebłyskach światła.

Z pozoru chaotyczny wzór tworzą pojedyncze, drewniane słupki, na których znajdują się budki dla ptaków. Z jednej wygląda wróbel, ciekawy świata. Brak telewizji rekompensuje widokiem ściany drzew i uciekającej przed księżycem ognistej kuli. Za nim odzywa się zirytowana partnerka, trzeba nakarmić dzieci. Wróbelek wylatuje. Prawdopodobnie, jak na mężczyznę przystało, poleci na pole pszenicy i znajdzie kilka ziarenek.

Stary mężczyzna zaciera w zadowoleniu ręce i z uśmiechem na twarzy mruczy nieodzowne „Aj aj aj”. Cieszy go ten prosty widok, cieszy go odpowiedzialność pana wróbla. Wreszcie zrzuciwszy słomkowy kapelusz wsiada na czerwony, pamiętający czasy jednej partii, rower i odjeżdża.

Na niewielkim skrawku ziemi rosną w zgodzie ziemniaki, które raz po raz wołają pod ziemią do siebie w sobie tylko wiadomych sprawach. Nieopodal, pieszczą się kłączami truskawki, raz po raz zapominając o kłujących włoskach. Dwie jabłonie, staruszki uginają się pod ciężarem lat i kolejnego pokolenia swoich dzieci. W cieniu stoi stary ul, który kiedyś był skrzynią. Podróżowała skrzynia, do Polski przypłynęła aż z Lubeki i chętnie oddała się pod władanie niezliczonych obywateli i poddanych królowej.

Domek. Niska, drewniana budowla pokryta czerwonym dachem. Wyraźnie odznaczające się bale tworzące szkielet. Z tyłu taras, z daszkiem ściśle przylegającym do ściany. Na tarasie zaś stary leżak. Rama i duży kawał płótna. Bardzo cicho, przez półotwarte okno altanki dobiega muzyka. Obok leżaka, na stoliku leży zamknięty notes. Na notesie długopis. Zaś na samym płótnie leży młody człowiek. W tym szczególnym wieku, kiedy wyraźnie nie jest już dzieckiem, ale nie jest jeszcze typowym mężczyzną. Młodzieniec ma na wpółotwarte powieki. W zamyśleniu pociera brodę.

Przyszedł tu, aby w ten najlepszy dla ciała i ducha czas, oddawać się swojej pasji. Chce pisać. Pogoda, drzewa, powietrze, nawet powoli tworząca się rosa, która w jakiś dziwny sposób łączy się w jego głowie ze świergotem ptaków. Wszystko to staje się katalizatorem jego wcześniejszych natchnień. Pozwala mu przelać na papier wszystko to o czym wcześniej myślał. Te chaotyczne, a zarazem staranne myśli klarują się w obliczu absolutu jakim staje się wieczór. Zadowolony sięga po notes, otwiera go i zatrzaskuje. Następnie wstaje i wraca przez las do domu. Nic nie napisał. Paradoksalnie czuje się spełniony.