Archiwum kategorii: Miniatury

Jesień

Powoli, bez pośpiechu, zbliżała się jesień. Chwilami była już za progiem, już miała się rozgościć, ale wracała do siebie. Onieśmielona. Z dnia na dzień jednak czuła się pewniejsza i skłonna była rozsiąść się w polskiej rzeczywistości.

Gdańsk powoli nabierał koloru mimo wszechogarniającej szarości. Pasmo wzgórz, pamiętających najsroższą z zim, do tej pory zielone w niezliczonych tonach koloru nadziei powoli decydowało się na usługi złotnika. Coraz większe obszary lasu zmieniały szatę. Z wolna tworzyła się delikatna mozaika odcieni czerwieni, złota, żółci i zieleni. Z każdym dniem coraz bardzie intensywna.  W chwilach, kiedy pojawiało się słońce, coraz większe prześwity w koronach drzew pozwalały promieniom na swobodną zabawę w labiryncie liści i ferii barw. Więcej i więcej chodników pokrywało się szeleszczącym dywanem, który prosił się o to żeby wpaść w niego i rozrzucić liście na bok. Nawet zmarnowane spojrzenie mężczyzny z miotłą dało się zmienić w nieme przyzwolenie posyłając uśmiech.

Starsze panie z właściwą tylko sobie wiedzą pracowały w ogrodach przygotowując je na okres snu zimowego. Z cierpliwością, jaką daje tylko świadomość przeżytych lat, czyściły trawniki, zbierały owoce i robiły wszystko, co leży w ogrodniczej domenie babć. Dziadkowie siedzieli na werandach z wnukami na kolanach i opowiadali im o latach swojej młodości. Nieodłącznym towarzyszem tych opowieści była ciepła herbata i babcine wypieki. Wnuczęta zaś zadowolone z tego, że spędzają niedzielę u dziadków słuchały z przejęciem malującym się na ich twarzach.

Pewien pan, kilka jeszcze lat przed emeryturą, chodził wzdłuż płotu zajezdni tramwajowej i liczył pojazdy. Co jakiś czas przystawał i zapisywał sobie tylko znane cyfry, kiwał głową, poprawiał czapkę i szedł dalej.

Matka z czteroletnią córeczką bawiła się na placu zabaw. Obok inni rodzice biegali za swoimi pociechami i raz za razem nie mogli się nadziwić, jakim cudem te małe nóżki pozwalają na takie a nie inne osiągi. Zziajani i zmęczeni przysiadali na ławkach, a dzieci tworzyły w tym czasie całe komitywy, ugrupowania i solidaryzujące ze sobą frakcje. Chłopcy oczywiście robili wszystko to, co wypada robić w obliczu dziewcząt. Było zatem ciągnięcie za warkocze, wchodzenie tam, gdzie słabsze dziewczynki nie dadzą rady oraz swawolne rzucie gumy balonowej. Dziewczęta odwdzięczały się skakaniem przez sznur, którego to jak na złość nie dawały sobie ukraść, oraz grą w klasy.

Ogromny głaz narzutowy, który umościł się na środku skweru wygrzewał się w promieniach słońca. Przez wszystkie te lata, które spędził wylegując się w tym miejscu zdążył polubić dzieci. We współpracy ze słońcem mienił się i rzucał delikatne błyski, które zawsze pojawiały się akurat nie w tym miejscu gdzie dzieci się spodziewały. Maleńkie oczka minerałów radośnie skrzyły się, a chłopcy opracowywali plan zdobycia, chociaż jednej iskry.
Kończyło się to wdrapywaniem na głaz, zjeżdżaniem z jego szczytu oraz skokami w dal.

Szale rozwiewane przez wiatr, kurtki zapinane pod szyję i cieplejsze buty. Kosze pełne jabłek i pierwsze orzechy. Tłumy młodzieży spieszącej do szkół oraz bloki na tle zielonozłotych lasów. Ulice zasypane listowiem. Jesień w Gdańsku rozgościła się na dobre. I nikt nie zwraca uwagi na to, że czasem siąpi deszcz.

Winda

Miasto.

Czy to w nocy, czy w ciągu dnia zawsze budzące skrajne uczucia.

Miasto jako zbiorowość.

Miasto jako społeczność.

Wreszcie, miasto jako wizja architekta.

Był czas, kiedy na osiedlu bloków z wielkiej płyty nikt nie kłopotał się urządzeniem jakim jest winda. Bloki miały to do siebie, że były niskie, pięciopiętrowe. Szczęśliwym zrządzeniem losu ludzie starsi mieszkali na najniższych kondygnacjach, tak więc brak wind nie stanowił szczególnej przeszkody dla mieszkańców. Równie fortunnym zrządzeniem losu mieszkańcy osiedla żywili względem siebie niespotykaną sympatię i zawsze można było liczyć na pomoc sąsiada.

Jednak nie w tym rzecz, ludzie nie mają tu znaczenia. Nie mają go również wszystkie, z wyjątkiem jednego, bloki. Wyjątkowym wydawał się być blok 11.

W bloku numer jedenaście mieszkała mała Florcia, która jak każde dziecko miała tę specyficzną cechę charakteru, która nakazywała jej dorastać o wiele szybciej niżby chcieli tego rodzice.

Kiedy skończyła szesnaście lat, znana teraz wśród rówieśników jako Flo, doszła do tego momentu w życiu, kiedy hormony nakazują młodym ludziom próbować rzeczy nowych, nieodkrytych i często otoczonych niesławą – nad czym usilnie pracują rodzice.

Flo miała to szczęście, że urodziła się w czasach upadku systemu komunistycznego i obecnie zarówno w jej, jak i osiedlowym życiu zachodziło wiele zmian. Florka modernizowała i rozbudowywała na bieżąco zasoby stanika, blokowisko dorobiło się w tym czasie wind.

Zdeterminowana żeby spróbować czegoś nowego Flo zgodziła się na ważną misję, nieco jeszcze infantylnie, aby być pierwszą mieszkanką, która skorzysta samodzielnie z nowoczesnej windy i wygłosi obiektywną ocenę na temat tego środka transportu.

Pech chciał, że hormony wraz z żołądkiem postarały się dostarczyć dziewczynie dodatkowych przeżyć jakimi są nudności. Niezrażona jednak, przebyła całą drogę z parteru na piętro piąte, jak również szaloną trasę w dół. Tak też mimo częstych nieprzyjemności Flo nauczyła się korzystać z windy, jednak tylko w ramach pięciu pięter.

W wakacje zdarzyło się, że Flora odwiedziła rodzinę w jeszcze większym mieście. Niczym buława bezimiennego marszałka górowała nad miastem konstrukcja futurystycznego wieżowca. Turystów zachęcano do odwiedzin w kawiarni usytuowanej na szczycie buławy. Kawiarnia ta, poza lokalizacją na szczycie mogła pochwalić się również panoramicznym widokiem na całe miasto, gdyż zajmowała całe ostatnie piętro.

Jak na młodą dziewczynę przystało Flo postanowiła skorzystać z okazji i nie byłoby w tym nic zdrożnego, nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, iż nie była jeszcze na to gotowa. Na szczyt wieżowca można było dostać się tylko w jeden sposób – windą. Flora zdawała się ignorować głos, który podszeptywał jej jakoby piętro dwudzieste piąte było pięć razy poza jej zasięgiem.

Niestety głos miał rację, Flora już między piętrem piątym a szóstym zdołała wydusić z siebie w kierunku innych pasażerów jedynie skład ostatniego posiłku, co zrobiła w sposób nader naturalistyczny.

Flora zrezygnowała. Zrezygnowała z jazdy windą w swoim bloku. Osiedle nie wydawało się już takie przyjazne. Starsze panie zyskały możliwość nagabywania sąsiadów pod pozorem za głośnego pożycia małżeńskiego. Element społeczny, który upodobał sobie spożywanie trunków wysokoprocentowych, postanowił zaanektować przestrzeń życiową w windach.

Flora bała się wind, podziwiała ich możliwości, to jak daleko mogą człowieka zabrać. Wiedziała też, że odrobina wiary i samozaparcia, poparte najtańszymi środkami farmakologicznymi, mogłyby zaprowadzić ją w miejsca, których nie znała. Miejsca bliskie, a jednak stanowczo inne. Flora bała się wind.

W wieku lat dwudziestu sześciu, doroślejsza już nieco, Flora odwiedziła ponownie swoją rodzinę. Budynek w kształcie symbolu władzy marszałkowskiej nadal górował nad miastem.

Flo uzbrojona w lek przeciwdziałający skutkom choroby lokomocyjnej powzięła zamiar, wedle którego miała napić się kawy spoglądając na miasto ze szczytu wieżowca.

Wieżowiec faktycznie stał, windę zmodernizowano. Budynek wykupiło inne konsorcjum, na szczycie obradował zarząd międzynarodowej spółki. Winda nadal tam była, Flora była zdolna pojechać na piętro numer dwadzieścia pięć. Nie mogła.

Ptactwo

Lipcowe słońce przekroczywszy zenit z wolna kierowało się ku zachodowi. Zdawać by się mogło, że na wiejskim podwórzu panuje nieprzenikniona cisza, tak specyficzna na polskiej wsi. Ze stojących za domem buków dochodziły dźwięki grasujących wśród gałęzi trznadli. Szare ptaszki – kopciuszki – pracowały niczym ich baśniowy pierwowzór. Z niewielkiej obórki, przytulonej do domu, dochodziły krzyki zgłodniałych piskląt.
Kury, uznawane za mało inteligentne ptactwo, co chwilę dawały dowody potwierdzające tę tezę. To podfruwały, chwilę później ni to lecąc ni to biegnąc atakowały się nawzajem, żeby za chwilę wrócić do dziobania wysypanego ziarna.
Wróbelki, z godnością właściwą tym małym ptaszkom, lawirowały pomiędzy drobiem i zbierały co lepsze ziarnka pszenicy. Mali lotnicy i lotniczki odlatywali, i wracali raz po raz, z poczuciem ważności swojej misji. Odchowanie piskląt było dla nich celem nadrzędnym i zarówno samce jak i samiczki wypełniali go bez skarg.
Na szczycie dachu stanął zamyślony bocian, zastanawiając się czy zwiastować rodzinie kolejnego potomka. Po chwili zaklekotał wyraźnie rozdrażniony swoimi obserwacjami i zerwał się do lotu.
Słońce chyliło się z każdą minutą coraz niżej jakby nie mogło się doczekać spoczynku, zmęczone wytężoną pracą i pielęgnacją każdego z kłosów na nieprzeliczonych łanach zboża. Rumienienie jabłek i podgrzewanie wody musiało być dla niego równie ciężką pracą, bo aż poczerwieniało zbliżając się do zachodu.
A cisza trwała.
Pies szczekał zaciekle, biorąc udział w wiejskim dialogu. Potężnie zbudowany kot wygrzewał się w ostatnich promieniach słońca. Wróble ćwierkały, kury gdakały niczym przekupki na rynku, zza krzaków doleciało ciche puknięcie…
– Ale tatko jebnął! – Podekscytował się młody chłopiec wychodząc zza zasłony krzewów. Za nim, dumnym krokiem, podążał ojciec z przewieszoną przez ramię wiatrówką. Zadowolony spojrzał na swoje dzieło. Zrosiwszy ziarno krwią, wróbel dogorywał i konwulsyjnie drgał. Rolnik wziął ptaka i rzucił go kotu. Następnie zwrócił się do syna.
– Włącz no radio Kajtuś, muzyczka bedzie.
Chłopiec spełnił życzenie swojego ojca i włączył stary odbiornik Unitry. Z głośników popłynęły dźwięki znanego hitu: „Jak kombajn w rzepaku, jak plewy pod nami. Jak ciągnik w galopie, przyczepa przed nami.”
Słońce zaszło.

Przeboska Komedyja

Przeboska Komedyja

Nocne światła miasta. Kolorowe neony reklamujące najlepsze marki. Gdzieś z lewej, na wysokim, sowieckim, budynku, błyskał napis „To nie spółka, to Gomułka!”. Zgodnie z zasadą jakoby im dalej w las tym więcej było drzew, na kolejnym dziele komunistycznej myśli budowlanej, jasno oświetlony szyld głosił co następuje: „Przewroty i bojkoty, sierpy i młoty”, poniżej dopisano jeszcze „Lenin! Tu byłem, cały ustrój spierdoliłem”. Po przeciwnej stronie ulicy swoją siedzibę obrała agencja detektywistyczna, której motto wypisano wapnem na murze. „Nikt się nie uchowa, gdy się zgłosisz do Chruszczowa”. Sowiecka dzielnica Nowego Piekła oddzielona była od reszty miasta solidnym murem.

Gdzieś tam, w oparach dymu, który ustawicznie wypełniał przestrzenie między budynkami, wznosiła się czarna brama. Arbeit macht frei durch Krematorium Nummer drei. Zza bramy dało się słyszeć pijackie okrzyki intonujące pieśń każdego Niemca.

Deutschland, Deutschland über alles,
über alles in der Welt!
Deutschland, Deutschland über alles!

W jednym z licznych lokali, umiejscowionych w dzielnicy śródmieścia, dwóch jegomościów w obszernych płaszczach popijało Suczą Krew. Mocny trunek pędzony przez samego Rokitę, który ostatnimi czasy wyprowadził się z Konzentrationslager Lufthansa. Obóz był spadkobiercą chlubnej tradycji osadników z Luftwaffe.

Jeden z popijających osunął się nagle, zjechał z siedziska i wylądował pod blatem. Na ten widok radośnie podskakujący na barze Rokita zaintonował pieśń.

Jesteś aniołem, jesteś aniołem.
Przeto leżysz pod stołem!

Towarzysz nieprzytomnego zrzucił kaptur z głowy. Wszystkich dookoła uderzyło jego piękno i bijąca z jego twarzy prawda objawionego słowa pańskiego. Święty Gosiewski! Sługa Bliźniaka, Młot na Tuski i Miecz w rękach Jarosława. Nieprzytomny błogosławiony Kurski zwymiotował i począł się dusić. Takie to liche nadeszły czasy, że wiernych niewolników odrzucono na bok niczym niepotrzebne narzędzia. Tak oto zmiana wizerunku kościoła Prawa Sprawiedliwego wymagała ofiar w szeregach bractwa.

Gdzieś dalej prostytuował się anioł na Sejm polski. Był to nikt inny, tylko ten, któremu zdarzało się palić koty. Ostatnio zrezygnował z przewodzenia komisji Przyjezdne Państwo, na rzecz swojej marionetki – Pinokia. Nadal pociągał za sznurki, ale ewentualne ataki trafiały na twardą skorupę jego kukiełki, Eustachego, którego kupił od strąconego do homoseksualnego burdelu Wojciecha G.

Z racji dni drzwi otwartych zaproszono wyznawców i ciemne masy, potocznie zwane elektoratem, do zwiedzania Nowego Piekła. Tak więc owieczkom pana przyszło oglądać nielegalne Polmosy. Legalne pornosy, a także pijackie orgie na ulicach Sejmu V Rzeczypospolitej.

W następnych wyborach, ludzie wędrując do konfesjonałów wyborczych wybrali tak samo.

Kości zostały rzucone

 

Chaotyczny zapis potoku myślowego. Chaotyczny jak stąd do tam i z powrotem, czyli jak ten Hobbit. Ale sensu mimo to nie brak.

Kościany Piesek biegł wstecz po kryzysie gospodarczym. Raz po raz obszczekiwał dupą premierów i prezydentów. Na czeskiej wystawie podniósł swoją kościaną nogę i udawał, że piłuje zakręcony kurek od gazociągu. Potem, gdy niebo spadło, a piekło wzniosło się do góry, Kościany Piesek aportował z roku dwudziestego dziewiątego czwartek, którego nijak farba się nie imała.

Kościany Piesek lubował się w anaforach. Lecąc przez środek Giewontu wdał się w sprzeczkę ze śpiącym rycerzem. Ostatecznie ukradł mu żelazny krzyż, który następnie oddał do charytatywnego galwanizera.

Kościany Piesek bał się posła Spalikota, bał się o swojego przyjaciela zabaw- Koteczka Młoteczka. Bał się też o swoje dziewictwo miedniczne. Kościany Piesek jednak nie prostytuował się jak na wytwór polskiej rzeczywistości przystało.

Kościany Piesek i Kotek Młotek przemierzali wspak ość czasu rachunku za przelew Bara i Obłej Mamy. Ość ta prowadziła w sposób niejednoznacznie oczywisty do tajnych funduszy Izraela. Kościany Piesek ostrzelał Kotem Młotem Palestynę i Gujanę.

Zadowolony z przebiegu dnia przyszłego zasypał wraz z Ptakiem Jebakiem rów mariański odpadami z elektrowni w Żarnowcu.

Kościany Piesek, Kotek Młotek i Ptak Jebak uratowali wczorajszy świat, pogrążony w chaosie dnia egzystującego w przestrzeni kohabitacji premiera i prezydenta.

Melodia, bez mgieł nocnych

Kazio Szparki-Tetmajer pewnie się obraca, przewala i robi inne nieprzystojące nieboszczykowi rzeczy. Pech.

Ciepły letni dzień. Ten niezdefiniowany czas kiedy dzień przechodzi w wieczór. Trwająca, zdałoby się w nieskończoność, chwila nienachalnego światła. Moment, w którym słońce, daleko na linii horyzontu, kładzie się do spoczynku na łożu złożonym z koron drzew. Wreszcie, zmęczone swoją codzienną wędrówką zasypia pod pierzyną listowia. Minuty, kiedy cienie wywołane pieszczotą promieni słońca, kładą się wszędzie, tworząc nieodparte wrażenie stąpania na krawędzi światła.

Leśna dolina. Polski ogródek działkowy. Jedna z działek przy alejce, która podobnie jak wszystkie inne, swoją nazwę zawdzięcza kwiatu. Żonkila 3. Skrawek ziemi. Ogrodzony niskim drewnianym płotem, sąsiadujący z podobnymi mu fragmentami ogrodu. Mała szklarnia, w której dusznym powietrzu wygrzewają się pomidory. Rumienią się do siebie i spoglądają, z krzaczka na krzaczek. Przed szklarnią drewniany stelaż. Owinięty pnączami winorośli tworzy zieloną ścianę. Dojrzewające kuleczki winogron opalają się w ostatnich przebłyskach światła.

Z pozoru chaotyczny wzór tworzą pojedyncze, drewniane słupki, na których znajdują się budki dla ptaków. Z jednej wygląda wróbel, ciekawy świata. Brak telewizji rekompensuje widokiem ściany drzew i uciekającej przed księżycem ognistej kuli. Za nim odzywa się zirytowana partnerka, trzeba nakarmić dzieci. Wróbelek wylatuje. Prawdopodobnie, jak na mężczyznę przystało, poleci na pole pszenicy i znajdzie kilka ziarenek.

Stary mężczyzna zaciera w zadowoleniu ręce i z uśmiechem na twarzy mruczy nieodzowne „Aj aj aj”. Cieszy go ten prosty widok, cieszy go odpowiedzialność pana wróbla. Wreszcie zrzuciwszy słomkowy kapelusz wsiada na czerwony, pamiętający czasy jednej partii, rower i odjeżdża.

Na niewielkim skrawku ziemi rosną w zgodzie ziemniaki, które raz po raz wołają pod ziemią do siebie w sobie tylko wiadomych sprawach. Nieopodal, pieszczą się kłączami truskawki, raz po raz zapominając o kłujących włoskach. Dwie jabłonie, staruszki uginają się pod ciężarem lat i kolejnego pokolenia swoich dzieci. W cieniu stoi stary ul, który kiedyś był skrzynią. Podróżowała skrzynia, do Polski przypłynęła aż z Lubeki i chętnie oddała się pod władanie niezliczonych obywateli i poddanych królowej.

Domek. Niska, drewniana budowla pokryta czerwonym dachem. Wyraźnie odznaczające się bale tworzące szkielet. Z tyłu taras, z daszkiem ściśle przylegającym do ściany. Na tarasie zaś stary leżak. Rama i duży kawał płótna. Bardzo cicho, przez półotwarte okno altanki dobiega muzyka. Obok leżaka, na stoliku leży zamknięty notes. Na notesie długopis. Zaś na samym płótnie leży młody człowiek. W tym szczególnym wieku, kiedy wyraźnie nie jest już dzieckiem, ale nie jest jeszcze typowym mężczyzną. Młodzieniec ma na wpółotwarte powieki. W zamyśleniu pociera brodę.

Przyszedł tu, aby w ten najlepszy dla ciała i ducha czas, oddawać się swojej pasji. Chce pisać. Pogoda, drzewa, powietrze, nawet powoli tworząca się rosa, która w jakiś dziwny sposób łączy się w jego głowie ze świergotem ptaków. Wszystko to staje się katalizatorem jego wcześniejszych natchnień. Pozwala mu przelać na papier wszystko to o czym wcześniej myślał. Te chaotyczne, a zarazem staranne myśli klarują się w obliczu absolutu jakim staje się wieczór. Zadowolony sięga po notes, otwiera go i zatrzaskuje. Następnie wstaje i wraca przez las do domu. Nic nie napisał. Paradoksalnie czuje się spełniony.

Zaduszki

Obserwacja. Tłum. Dzieciątka boże biegające po cmentarzu i jakże ważny obowiązek odwiedzenia cmentarza wraz z innymi. No to i jest temacik.

Zaduszki

Zgodnie z tradycją narodu, w dzień pierwszego listopada ludzie zebrali się na cmentarzach. Nikomu nie przeszkadzał fakt, iż to drugi dzień rzeczonego miesiąca zwany Zaduszkami jest czasem wspominania zmarłych. Ważnym był dzień wolny od pracy. Pogoda dopisywała.

Oświecone społeczeństwo, w którym statystycznie nawet wszy były wyznania katolickiego, popędziło na groby zmarłych. Szczególnie dobitnie o zatrważającej prędkości świadczyły kilometrowej długości korki, koreczki i wszelakie inne utrudnienia komunikacyjne.

Ludzka masa przelewała się chodnikami, część podzwaniała zniczami, które nieśli w siatkach, inni– szczególnie starsi maratończycy, regularnie wystukiwali rytm swoimi wysłużonymi kijami trekkingowymi, szerzej znanymi pod nazwą kul rehabilitacyjnych.

W ramach akcji „Zniszcz 2008” policja kierowała ruchem, zarówno kołowym jak i pieszym. Ptasie gwizdki monotonnie, co jakiś czas, ogłaszały:
– Moożna jiiść–

W tych krótkich chwilach miały miejsce batalie o pierwszeństwo przekroczenia jezdni. Emeryci i renciści zbierający przez cały rok siły na ten jeden moment, wystrzeliwali do przodu, pozostawiając resztę społeczeństwa daleko z tyłu. Przekroczywszy zaś ulicę powracali do stanu pierwotnego. Laska, jeszcze chwilę temu znajdująca się pod pachą w celu zwiększenia aerodynamiki, wędrowała do ręki i rozpoczynał się kolejny, miarowy, nokturn na sześć kul.

Przy grobach zbierały się rodziny, zarówno te szczerze żałujące zmarłych, jak i te które równie szczerze bały się opinii sąsiadów. Mogiły i płyty nagrobne zastawione zostały zniczami, lampkami, lampeczkami, latarniami, światełkami. Na jednym z grobów, z racji oszczędności znalazły się odblaski rowerowe:
– A co ja będę kurwa płacił lumpom za znicze. O widzisz synek, tata położy, a w nocy będzie się świeciło lepiej niż psu jajca – argumentował ojciec rodziny.

W innym zakątku cmentarza zebrały się sępy w beretach. Bardzo słabe i znużone biegiem przez asfaltową czteropasmówkę zajmowały ławeczki. Biedne siedziska wydawały jęki rozpaczy pod naporem niemałej tuszy. Babcie poczęły rozmawiać:
– Wiesz Janina, ta Asia od Maciejka to taka dobra dziewczynka. A jeja–jeja. Jaka ona kochana. I pozmywa, i pogotuje. A jaka ona w niego zapatrzona. Cała za nim jest – wykładała swoją rację jedna z rozmówczyń. Ubrana we wściekle fioletowy płaszcz z filcopodobnego materiału i zaopatrzona w czerwoną torebkę stanowiła przykład na porządny, poparty latami praktyki, gust.
– A wiesz Andzia, ostatnio to mam takie okropne gazy, niech to licho porwie – odpowiedziała zgodnie z tematem druga z rozmówczyń. Ta, mając pofarbowane włosy zdawała się być niby podlotek, dopiero wchodzący w dorosłość.
– Cosik mnie napuszyło, wątrobę mi nasadziło, a i woreczek coś boli – wtrąciła kolejna. Po czym pogładziła ręką po szalu z lisa.
– Jak mnie głowa rano bolała to wzienam naparsteczek wódeczki. Taki sposób! – posiadaczka czerwonej torebki zgodziła się z koleżanką.
– A ta Michałowa spod piątki to kurwa jednak – wybuchła ta, która nie wyglądała na swoje lata – taka suka, a bodajby jej nigdy nie spłodzili, takie syny – nakręcała się coraz bardziej – jak mojego Staśka wczoraj na kawę zaprosiła, to myślałam, że jej gały wydrapię. To swołocz, to suka – mimo, że kontynuowała tyradę, jej słowotok zagłuszyła miłośniczka zwierząt futerkowych.
– A wczoraj to ksiądz z ambony mówił, że ten Joblama, czy jak mu tam, ciarny ten, z ameryki. To komunista i trza na tego Makkaina oddać głos poparcia społecznego, aby bracia katolicy w stanach zjednyczonych ameryki wiedzieli co robić – wyraziła jasno i zwięźle swoje poglądy polityczne. Manipulacja była jej obca, tak samo jak szczoteczka do zębów, od czasu kiedy zakupiła protezę, którą mogła wrzucić do szklanki z tabletką czyszczącą. A kleju to używała tego samego co babcia z M jak Miłosz.

Takimi i podobnymi sprawami zajmowały się seniorki, wszystkie w podeszłym wieku, za wyjątkiem tej, która skrupulatnie ukrywała swój prawdziwy wiek.

W najbardziej odosobnionej i mrocznej części cmentarza, prawdziwie ociemniali – intelektualnie, oddawali się zakazanym praktykom magicznym. Odprawiali satanistyczne rytuały, szerzyli bezeceństwo, herezję i rozwiązłość seksualną. Czynem i słowem:
– Polej kurwa, polej. Noo, dawaj – ekscytował się nastolatek z fryzurą a’la Jerzy Waldorf.
– Dajesz, dajesz. Ja pierdole, ale czad – podniósł do góry dłoń ubraną w rękawiczkę. Wokół palców miał zastygniętą parafinę ze znicza, który w tej chwili jego kolega odstawiał na płytę nagrobną.

– Ja walę, ja walę, ja walę – mimo to jego ręka nie powędrowała w kierunku krocza. Ale faktem było, iż zaciął się.
– Ja walę, ale odlot – niczym w studiu lotto: „Komora maszyny losującej jest pusta. Następuje zwolnienie blokady…”. Tak samo on, po zwolnieniu blokady, zaczął skakać dookoła niczym kuleczka z cyferką 69.

Na jednej z alejek ksiądz, pasterz dusz, duchowy przewodnik stada, uosobienie chrześcijańskich wartości, prowadził dysputę z kobietą innej narodowości:
– Jebani cyganie, wszędzie ci jebani cyganie. Tfu, tfu, Romowie! – zaczął dyplomatycznie.
– Ja was kurwa przepędzę, szatańskie nasienie, dzieciojady wy cholerne. Poszli won, do roboty, skurwysyny. Bezbożny pomiocie piekieł – zamachnął się poręcznym , teleskopowym, kropidłem. Wchodziło ono w skład podręcznego zestawu ksenofoba, sygnowanego nazwiskiem samego ojca Rydzykownego. Kaleka kobieta trzymająca w rękach dziecko nawet się nie broniła.

Wtem zza rogu wypadli Oni. Ubrani w ostatni krzyk mody – ortalionowe kurtki, pędzili na pomoc. Światło zachodzącego słońca odbijało się na ich nieskalanych myśleniem głowach. Łysiny błyszczały w ostatnich tego dnia promieniach gwiazdy życia.
– My pomożemy. Zakrzyknęli chóralnie – i jak jeden mąż zaczęli okopywać leżącą matkę.

Rozrzewniony ksiądz przemówił do nich:
– Synkowie, niech was pobłogosławię, w imię ojca i syna, i ducha świętego, amen – chciał ucałować jednego z nich w czoło, ale natura mu w tym przeszkodziła. Uzbrojona w kastet pięść odcisnęła swoje piętno na jego szczęce.
– Ciota chłopaki, ciota. Dawaj na niego – i tym sposobem również klerykowi dane było poczuć męki jezusowe. Kiedy po dłuższym czasie przybyła rodzina Romki, był pierwszym, który wyciągnął rękę po pomoc – otrzymał ją.

Chwilę po tym, stróż zamknął bramę. Chwycił łopatę i drapiąc się po pachwinie uśmiechnął się.
– To se kurwa użyjmy. Kulturalnie tak, przy blasku świec.

Emo Drama

Emo Drama

Akt I – Nie rozumiesz mnie

Występują:

Emo
Matka

(Emo wychodzi z mrocznych pokoju odmętów. Spotyka matkę w kuchni. Ta kroi warzywa)

Emo

Ależ matko, rodzicielko ma,
Spójrz krwawią usta…
Ty, Ty nie rozumiesz mnie,
Ty, Ty nie kochasz przecież mnie.

Matka

Jakże, synu, córko ma,
Któż Cię kocha, jak nie ja?
Kto piastował Cię od dziecka?
Kto podrapał Cię po pleckach?

Emo

(Z płaczem. Krwawe łzy z emoshopu…)

Co Ty wiesz?
Nie rozumiesz.
Moje serce płacze, tak,
Oto krwawy wzleciał ptak.
Cały świat tonie w łzach,
Niech nadejdzie tętna krach.
Och kiedy spadną ludzkości okowy,
Kiedy grzywiaste wzniosą się głowy.
Ach, nadejdzie taki dzień
Żyletki zrzucę cień.
Róż i czerń
Czerń i róż.
Kto Ty jesteś?
Emo mały.
Jaki znak twój?
Tusz wypłowiały…

(Matka przerywa tyradę. Marchewka pokrojona w kosteczkę, plastrów nie preferują…)

Matka

Ależ skarbie, kochaneczku,
Idź pobiegaj na słoneczku.
Wznieś czuprynę, opal paski,
Niech kochają Cię te laski.

(Tu matka pokazała za okno. Gdzie na ławce siedziało stadko discolasek)

Krótka wariacja na temat – duże słowo – liryki. Stare to jak świat, ale zapomniało mi się dodać.

Wyptykowo – RPG – PGR

Wypytkowo RPG – PGR

Wiele drużyn niestrudzonych śmiałków próbowało swych sił wśród dzikich, Pollandzkich pól.

Oto z odmętów chlewika wychynęła nowa grupka. Pierwszy – mężczyzna wielkiej postury. W dłoni dzierżący widły. Chwyt jego ogromnej dłoni zwiastował siłę i potęgę. Pawiania aparycja zaś niczym archanioł Gabriel niosła wieść: Oto jam jest ćwok jakich mało!

Drugi niski zarówno wzrostem jak i intelektem zaopatrzony był w sierp – jawny skrytobójca!

Trzecia z kolei niewiasta nieprzeciętnej urody, dumnie nosząca blizny po walce – z ospą. A w garści jej, kij pasterski. I magia krążyła wkoło, wraz z insektami z chlewu.

I mistrz gry w postaci sołtysa.

– Śmiałkowie, kierujecie się ku wyjściu z zagrody – MG rozpoczął sesję. Po chwili i braku reakcji ze strony graczy powtórzył – idźta w cholerę huncwoty diabelne bo jak nie to was nahajką po plecach przeświecę! – tak wydane polecenie odniosło skutek zamierzony, a nawet nieco ponadto.
Wojownik zaopatrzony w widły przeskoczył przez płot, lądując w świńskim błocie. Zaś z powodu kary do zręczności wbił sobie trzonek pod żebra.

– Minus dwadzieścia ha–pe! – sołtys znał zaawansowaną, branżową nomenklaturę.

– Panie sołtysie, panocku złoty, a jakby tak lewelik za darmo, świniaka dam, świniaka panie! – jawny skrytobójca zaoferował, miał największy współczynnik charyzmy i nawet zdołał się uśmiechnąć.

– Ja ci kurwa psia twoja mać pozwolę korumpować pracownika państwowego  – sołtys był to człowiek światły, oświecony i nieskazitelny. Chociaż za dwa świniaczki albo cielaka potrafił postawić pieczątkę gdzie trzeba.

– Ej, hola, pyr! – czarodziejka, bynajmniej nie z księżyca, zawahała się – a co my w ogóle mamy robić? No bo ja nie umie nic robić ino w izbie siedzieć.*

– Idzieta i zgadacie do en–pe–ca – kolejne fachowe słowo wywołało ogólną konsternację. Widłak, czyli woj uzbrojony w widły nadal obarczony karami związanymi ze wszystkim co miało wpływ na motorykę taplał się w błocie. Świniaczki powąchały go, ale mając do wyboru własny smród i jego, wybrały to pierwsze.
– Wy radzieckie tłuki, owcojeby durne. Mata zagadać do tego chopa co za obórką stoi i tyle.

Drużyna, wyruszyła. Jawny skrytobójca dłubiąc w nosie złapał uderzenie krytyczne, kalecząc mózg. Czarodziejka przez chwilę szła do tyłu. Widłak dziabnął się w stopę. A obórka rysowała się w świetle słońca niczym portal do nowej rzeczywistości.

* Kto powie skąd zaczerpnięte ten ma browara. Ty Przemysławie, kurde, nie!

Alternatywnie

Alternatywnie

Słońce z wolna przebijało się przez obłoki miejskiego smogu. Promienie odbite od kopuły wzniesionej nad Platynowymi Balkonami tworzyły artystyczne refleksy. Nocne życie Warywszwach powoli cichło, przychodziła kolej na dominację populacji jasności. Opodal stał rozpasły Pałac, rzucając cień na przechodniów i nie zdając sobie sprawy jakie to pozbawione Kultury.
Z racji wakacji młodzież sennie włóczyła się po ulicach, nie do końca jeszcze pewna swoich głów i nóg. Jedni kaca leczyli, inni dopiero ku niemu dążyli. Tak oto warstwa pasożytów i nierobów ukazywała, że oni tez potrafią pracować na zmiany. Kilku innych niosąc skrzynki z piwem udowadniało, że wolą pracę na akord. Jeszcze inni z braku pieniędzy w grupowym budżecie nie mogli legalnie nabyć napojów wyskokowych, a z racji tego alkohol pojawiał się sam, wprost ze źródeł znanych tylko bezrobotnym.
Jedna z takich grupek odprawiała właśnie piwomagiczne praktyki nad ostatnią siatką napoju bogów.

– Jestem fanem alternatywy, wszelakiej! – Edek uważał również, że jest ekscentrykiem, na dowód czego nosił majtki na spodniach – wszystkie zespoły ze światowej czołówki kopiują same siebie! – ważny to argument – następuje powolny regres jak i sukcesja słabych dokonań, wprost proporcjonalna do ilości młodych i pozbawionych wysublimowanego gustu nastolatków! – Po połowie piwa język mu się dziwnie rozwiązywał. Wpadając w krasomówczy stan używał nieznanych normalnemu sobie wyrażeń i sformułowań.
– Otóż, zatem, takoż – chwyt, wypełnienie czasu, w którym myślał nad koncepcją zdań – zaiste! – olśnienie. Przy okazji zachwyt zebranych kolegów.
– Jak już prawiłem, jestem oddanym słuchaczem alternatywy. Sam nie wiem w zasadzie na czym alternatywność tej jakże alternatywnej muzyki polega, ale… Bo tak kurwa ludzie tagują na lascie! – wymienienie nazwy jednego z czołowych serwisów doby nowoczesnego internetu było uważane za niepodważalny argument. Co społeczność to w końcu społeczność!

– A ja, a ja, a jaa… – Marianka będąc emo zawsze miała problemy z poczuciem wartości i musiała sama siebie uświadamiać, że w ogóle istnieje.
– A ja… Boże jakie to smutne! – Rzeczywiście, Tadeusz rozbił ostatnią butelkę – i coś Ty na Boga i Przenajświętszą Matkę Jezusową Jedyną Zbawicielkę Od Zła Wszelakiego uczynił?

– Marianka, a weś przypomnij sobe czemu jeteś obecnie bezdomna – Tadeusz mimo swego bluźnierstwa stał twardo na nogach, jeśli nie liczyć tego, że leżał w kałuży zawartości swego żołądka.
– Jesteś świeszo wysmażona ateistka! Ot co. Olaboga! – Tadek jak przystało na imiennika sławnego Papy Dairekt’ora znał wiele powiedzonek związanych, choćby luźno, z Bogiem.

– Idziemy do centrum – padło hasło. Wszyscy zebrawszy się do kupy, dosłownie i w przenośni chwycili się za ręce. Emo przy Edku, punk przy skinie, a Mietek z ręką przy rozporku.
Tak oto hałaśliwa ferajna, złożona z jakże dziwnych i antagonistycznych osobników ruszyła w kierunku Platynowych Balkonów, przy okazji wpadając do pralni z zapytaniem czy ten oto tramwaj jedzie na Bełkotów.