Archiwa tagu: Humor

Zaborcza II

Zaborcza II

Premier, Donald Plusk, podróżował po Europie. Odwiedził Litwę, Niemcy, Czechy, Urugwaj. Zaszedł również z wizytą do dupy prezydenta Putina. Wszystko to dla dobra dyplomacji polskiej.
W tym samym czasie poseł Palimiot przeszukiwał sklepy w celu odnalezienia kolejnego ekstrawaganckiego krawata. Zupełnie przypadkiem znowu trafił na różowy.
Równocześnie jeden z nie–bliźniaków szpiegował swojego byłego doradcę i podporę partii– Ludwika Porna. Ale jako poseł miał za sobą prawo i sprawiedliwość, więc nikt o tym nie pisał.
Partia LSD zajmowała się cały czas pierdołami, komisją badającą aferę tragicznie postrzelonej przez siebie samą posłanki Bidy. Poseł na sejm polski, Ryszard Walisz, z powodu stresu stracił na wadze. Tak fizycznie jak i politycznie. Przewodniczący Leserów Szajbusów Denatów w osobie Wojciecha Trolejniczaka nadal był rozchwytywany z powodu swojej akcji ratunkowej, kiedy to z kocią zwinnością prześlizgnął się na balkon płonącego mieszkania. Z równie kocią gracją załatwia się obecnie do przenośnej kuwet marki Pampers.
Andrzej Lesser zapowiedział, że powróci do korzeni, dzień później reporterzy Gazety Zaborczej znaleźli go w chlewie, przy korycie, pośród swoich świń. Wynikła pewna pomyłka, gdyż nie można było go odróżnić na tle warchlaków. Następnie przewodniczący partii już niesejmującej zapowiedział, że zacznie po raz wtóry wysypywać zborze na tory i oblewać samochody szambem. Z powodu złego stanu zdrowia i upojenia alkoholowego wysypał pszenicę z własnego składu kolejowego, a pierwszy samochód jaki oblał był autem plebana. Renata Pegieer nie płaciła nikomu łapówek, zmieniła taktykę i robiła to nogami. Tak oto w polskiej polityce działo się lepiej niż ostatnimi laty.

– Hej ty – poseł Szmaciński, obecnie marszałek sejmu wypowiedział swą sztandarową kwestię – przywołuje kolegę do porządku. Obrad, nie obrad. W każdym bądź razie…

Chwila wahania i intonacja hymnu PO
– „Los się musi odmienić…” – po wykonaniu pełnym pasji nastąpiła tak zwana gleba.

– Szmatka, nie klatka. To ja Plusk, premier narodu – przerwa na oddech – z niejakim ubolewaniem stwierdzam, iż polska polityka zagraniczna leży jak ten tutaj – krótkie spojrzenie na kolegę leżącego u jego stóp.
– Tak więc nasz plan prezentuje się tak… – premier przemawiał do swoich dwóch odbić przez następne trzy i pół godziny. Jedno lustro, dwa odbicia, co ta wódka robi z człowieka. Po chwili pierwsze odbicie rozpoczęło debatę z drugim, zaś biedny przewodniczący rady ministrów przysłuchiwał się ogłupiały.

– Zero konkretów mój drogi Kondonku. Mówił trzy godziny i nie powiedział nic konkretnego – zauważyło pierwsze.

– Nie zgodzę się mój drogi. On ma plan. Zawoalowana przenośnia, hiperbolizacja i intensyfikacja doznań obszaru podprogowego uczyniły to przemówienie niezrozumiałym dla przeciętnego słuchacza – dusza naukowca.

– Ale zważ na to, że on ma problem z wyrażeniem czegoś od początku do końca. Istny romantyk ogarnięty chorobą wieku. Donek nie wie co mówi. A mówi tak wiele – uwadze premiera nie uszło, że jego odbicie samo unosi się w wywodach niepopartych wiedzą merytoryczną.

– Pan pójdzie z nami – starczy głos przebił się przez mgłę alkoholowego odurzenia.
Otwarte oczy – Moherowa Gwardia Zbawienia. Plusk obudził się z jednego koszmaru, aby jawa przywitała go drugim.

Zaborcza I

Zaborcza I

Ulica Zaściankowa 6. Sejm.

„Na tej ziemi, pod tym niebem wciąż się dzieje życia cud…”. W sejmowej restauracji przygrywała muzyka z serialu „Diecezja”. Nic w tym dziwnego, skoro dziś opijali swoją porażkę narodowcy.
Partia Lachów Pędraków Robaków nie przekroczyła progu wyborczego, a co za tym idzie nie dostąpiła zaszczytu obsadzenia swoimi przedstawicielami stołków w niższej izbie parlamentu.
Prezes partii, były minister dezintegracji i indoktrynacji narodowej, w osobie Frank’a Einsteina(który notabene nie zdawał sobie sprawy ze złożenia imienia i nazwiska) jak przystało na radykała i krzewiciela cnót obywatelskich leżał pod stołem w stanie wskazującym nie tyle na spożycie, co na zatankowanie z dystrybutora paliwa podłączonego do najbliższego Polmosu.
Poseł Przytulny, cherubinek i kwiat polskiego społeczeństwa zawierał znajomość z kolejną butelka piwa, znanej w sejmie marki Nie–Lech(która to wcześniej zwana Lechem musiała dokonać modnego w tym czasie, z angielska brzmiącego– rebrandingu. Wszystko to z powodu nowej ustawy, mówiącej o tym jak do i o prezydencie wolno, a jak nie wolno mówić). Piwo się skończyło.
Wtem muzyka zamarła, ktoś wstał. Za jego przykładem powstały, niczym armia, rzesze narodowców i wszyscy jak jeden mąż unieśli w górę prawą rękę. Z ich ust już wychodził okrzyk: Heil… Jednak w tej chwili wpadł na nich pies tropiący – reporter Gazety Zaborczej, znanego w Polsce dziennika.

– Ha, mam was łajdacy, zła zaprzysiężeni żołdacy – jeden jak Michnik się jąka, inny ma złe wspomnienia szkolne z okresu maturalnego – tak oto naród po wsze czasy zobaczy jak bawią się kuta… – przerwał z przyczyn naturalnych. Rozbite o głowę krzesło naturalnie prowadzi do omdlenia.

– Tu nikt nie, nie, nie – chwiejąc się podszedł do reportera przewodniczący – my, my, my – pewne problemy z pozbieraniem myśli – my tu wszyscy piwo zamawialiśmy – czknąwszy i wykonawszy swe zadanie Frank Wieżowiec wrócił do zajęcia na swoim poziomie.
Owszem pod względem “stąd do nieba”, czy jak kto woli był wysoki, ale nie da się zaprzeczyć, że dopasował się do podłogi jak poziomica w sprawnych rękach murarza. Tak oto już bez relacjonującego wszystko zza kotary reportera GZ pijaństwo, tańce, hulanki swawole toczyły się w najlepsze.

Polska Żywność

Polska Żywność

Lato w Wyptykowie. Pod sklepem zebrała się elita wiejska. Poważne dysputy, konwersacje filozoficzne i wszelakiego rodzaju inteligentne rozrywki. Wszystkim tym zajmowali się ci, którzy już niedługo mieli zwać się masonami.

Ktoś rzucił kapslem od piwa, regionalny wyrób – W Pytę Mocne. Następny z kredytobiorców(nikt nie wie skąd Halina czerpie zyski, skoro wszyscy biorą na krechę) pojawił się przed sklepem. Błyszcząca guma na jego filcach radośnie odbijała promienie słońca. Kufajka, wyglądająca prawie jak nowa i kapelusik, krzywo założony na głowę. Wszyscy spuścili wzrok oddając należne honory, dwóch bardziej wstawionych padło nowo przybyłemu do stóp. I nie ma się czemu dziwić, bo jak to Staszek mawiał: „Sołtysa swego, trzeba kurwa szanować, albo niech mnie maciora zdechnie…”.

Władza samorządowa w osobie Janusza Rzycidupskiego posuwała się z wolna w kierunku sklepu. Z kufajki wystawał i kusił banknot dziesięciozłotowy, prawdopodobnie znowu żebrał w Paliblantowie, najbliższym mieście. Z pewną dozą nonszalancji sołtys zniknął w sklepie.

– Halina – warto zwrócić uwagę na odpowiednio dobrany akcent położony na ostatnią sylabę. Tylko ludzie na stołkach potrafią wysławiać się z taką emfazą.

– Halina, daj mnie dwa kila krajanych kartoflów – uprzejmości takie jak: „dzień dobry, witam, co podać?” nie były na porządku dziennym. Krajane kartofle Halina sprowadzała swoimi tajnymi kanałami przemytniczymi wprost z miasta. Było to nic innego jak chipsy wszelakich marek, ale głownie z marketu z robakiem w nazwie. W Wypytkowie, albo się miało i kupowało, albo się nie miało i też się kupowało. Rozdrabnianie się na paczki, zgrzewki i tym podobne opakowania jednorazowe było nieekonomiczne. Chipsy, niczym mieszankę Wedlowską(smaki też były zmieszane) kupowano na kilogramy. Sołtys jako jeden z pięciorga wybranych miał telewizor i wiedział, że pieniądze mu się należą, bez zaświadczeń – po prostu, na słowo!

– Proszę – Halina przyswajała sobie wstęp do podręcznika Savoir–vivre. Tyle zdążyła wydedukować z tej jakże inteligentnej, przepastnej i podstępnej książki(dziwnym trafem podręcznik spadł na nią, kiedy była w bibliotece oddać „Poradnik Hodowcy Świń”).

– Zważ Halino na to, – Janusz posiadał w swoim asortymencie słownikowym kilka bardziej wyszukanych słów. Znajdowały się tam nawet takie perełki jak: „tak owoż, jednakże, wespół w zespół, mam świnie więc hoduję…”  – iż – jakże rzadki zamiennik pospolitego „że” – te oto kartofle krajane, są z polskich kartofli i polskich pomidorów – reklama nie kłamie, a jeśli już czasem zdarzy się małe niedopowiedzenie to nie warto boczyć się na wyblakłe spodnie – Niesamowite wręcz, u nas jeszcze nie ma wykopków, ni pomidorów pod folią.

Tak o to, pozostawiając Halinę w stanie głębokiego zamyślenia sołtys wyszedł. Żegnały go oklaski, pełne przejęcia deklaracje uwielbienia i jeden pies, który z braku partnerki polubił nogę Janusza.

Sklepowa Halina i droga jej słonina

Sklepowa Halina i droga jej słonina

– Karwa, toć otwórz jeno. Dziesiąta dopiro – zgodny chór głosów chłopskich, pomimo panującego mroku domagał się otworzenia sklepu. Wypytkowaska mentalność była prosta, jeśli chcesz pić, to idziesz i kupujesz. Lecz to czy Halinie, czyli sklepowej, to się spodoba nie grało roli. W półmroku wypytkowskiej nocy dało się widzieć twarze takich osobistości jak Staszek i Władek, którzy stali przy wozie. Na pojeździe zaś dziwny kształt błyszczał w mroku, odbijając słabe światło. Ciężkie drzwi, które znajdowały się za kratami wykonanymi z bron uchyliły się. Zamigotał płomień lampy naftowej, ukazała się twarz Haliny. Lecz zanim ktokolwiek zdołał się jej przyjrzeć, światło zgasło i dał się słyszeć odgłos upadającego ciała. W chwilę potem zgromadzenie słyszało tylko jęki i lamenty sklepowej. Gdzieniegdzie potok niezrozumiałych i ledwo artykułowanych dźwięków przeplatał się ze zgrabnie wplecioną kurwą. Wreszcie, po dłuższej chwili, gdy Halina zapewne trudziła się nad podniesieniem swego ciała i nadszarpniętej godności, a mieszkańcy wsi zmagali się z chętką na jednego, albo i więcej głębszych, lampa znowu zaświeciła. Oczywiście, tradycyjnym zwyczajem nocny handel odbywał się metodą, zwaną “Przez Bronkę”, gdyż Halina nigdy o tej porze nie otwierała krat. Tak więc chłopi niczym za komuny ustawili się w rządku składając zamówienia. Przez wiele lat doskonalenia techniki picia i zakupu trunków, nikt nie wpadł na pomysł aby się zrzucić i dać jednemu. Tak więc handel trwał od kilku minut do godziny. Jednym z kupujących był senior wśród pijaczków, nestor alkoholowego upojenia, Zdzisław we własnej osobie. Był osobą wielce uprzywilejowaną, gdyż jako jedyny w towarzystwie przekroczył dziewięćdziesiąty rok życia, a jak głosiła miejscowa legenda, Zdzisław zawsze pił tyle ile miał lat.

– Je słonina? – Zdzisław przeszedł do konkretów, pytając o towar deficytowy, co mogło dziwić o tyle o ile rzecz działa się na wsi, gdzie świń nie brakowało. Tajemnica tkwiła jednak w tej specyficznej słoninie – Halninie, która to była doprawiana przez samą sklepową. Plotka głosiła, że każdy kto przed napitkiem zagryzie kawał Halniny temu kac niestraszny będzie. Tym sposobem w Wypytkowie od lat wielu nikt nie zaznał syndromu dnia następnego.

– Jest – Halina znana była ze swego monosylabicznego sposobu wypowiedzi – Ale najpierw zaśpiewaj – gust i upodobania muzyczne sklepikarki mogły podlegać dyskusjom.

– Mos – każdy kto chciał zasmakować legendarnej słoniny musiał dać z siebie coś więcej niż tylko pieniążki – Uwagie, śpiewom! – tak oto rozpoczął się “reczital”.

Komuszek, komuszek, komuszek

Czerwony ma każdy ciuszek

I czapkę i sandały

Czerwony, czerwony jest cały.

Znana nuta piosenki wiejskiej o ogórku, a także chwytliwe słowa porwały chłopów w tany. Chwilę po tym sam gwiazdor dostał w mordę płatem słoniny. Brony zadźwięczały metalicznie, Halina zamknęła sklep.

Logi Systemowe

Logi Systemowe

8.00 czasu środkowoeuropejskiego.

System wyszedł ze stanu spoczynku, bądź co bądź wznowił pracę. Już od momentu zalogowania się, coś było nie tak. Świetnie, odpaliłem się w skali szarości, a rozdzielczość też była niczego sobie. Moje dwa sensory optyczne nie nadążały z przetwarzaniem.

Ważna czynność, oddałem naturze zawartość folderu TMP i Kosz, albowiem oddajcie Cezarowi co Cezara i takie tam inne.

Postanowiwszy dopełnić porannych czynności zachciałem zamontować do systemu krążki rybne. Ojoj, masz ci los, komunikat błędu:

Today is your fuckin’ day, unsupported file system.

Łatwo się domyślić, że jedynym wyjściem było natychmiastowe usunięcie nośnika energii, co nie zmienia faktu, że system już do końca dnia miał pruć na wszystkie strony błędami.

Sieć, tam jestem bezpieczny. Dziewięćdziesiąt procent tych matołków nie wie co to adres IP, albo numer MAC, na dodatek mam tajną broń: nick! A jak mnie który przypadkiem zbanuje, to polecę po ruskich proxy.

Ale oczywiście wałek, pingi mam jakieś nie takie, wąskie gardło jak nic. Nawet na pięć minut załapałem laga nad herbatą. Aż tu nagle dzwonek do drzwi, a może to backdoor. Wiem bo sam instalowałem w kuchni.

Pomyłka, no i dobrze. Minęła chwila, w trakcie której wreszcie zamieszałem herbatę, a ktoś zadzwonił domofonem – po mojemu to będzie, że alert wysłał, ale niech wam będzie. O koleżanka z Padu – Padu, no i nie zapominajmy o Ozon.pl.

Zaraz zaraz, jak to wszystko wygląda. GUI jakieś takie z deczka i kolokwialnie – zjebane! Ja to ja, ale Ona nie może mnie zobaczyć w takim stanie. Zemdlałem – znaczy się zrobiłem restart serwera X’ów. O, i nawet rozdzielczość wróciła, wszystko ładnie pięknie. Otworzę jej.

Piękna, cudo nad cudeńka. Na twarzy piękny matowy pattern, znaczy się makijaż. Piersi jakby po filtrze pinch, znaczy się wydatne. Włosy ni to brąz, ni to czerń, pewnie nałożyła sobie rozmycie Gaussa. Stała wyczekująco, wiedziałem, że powinienem ją pocałować, w końcu już od piaskownicy razem czatowaliśmy, dawaliśmy sobie focie, wysyłaliśmy listy z emotikonami.

Po krótkiej inspekcji stwierdziłem, że coś jest nie tak, ano, brak bibliotek. Szybko i zręcznie, powiedziałbym nawet chyżo, wydałem polecenie:

apt – get libcalus

password: wtf?

error

apt – get jezyczeklib

password: znowu? nie wiem…

error(you will never kiss her, donkey)

Zdałem sobie sprawę, że to root mi nie pozwala. Ja mówię root, wy to nazywacie Bogiem, wszystko jedno. On jest podły.

Jedyne co znalazłem w zasobach to „libpionamurzynie”, nie wiem czy była zadowolona, czy też nie. Ogłuszyły mnie drzwi, którymi trzasnęła.

Co gorsza, jakiś pseudo cracker wykorzystał MOJEGO backdoora, wlazł mi do kuchni i podpierdzielił stojak, na którym miałem dwadzieścia pięć różnych pamięci flash, z najlepszymi przyprawami.

Ogłaszam światu, wszem i wobec mam was w dupie!

Może potem wam coś napiszę, może nie. Zależy czy mi wejście klawiatury zadziała.

Ale po południu również nie mogłem narzekać na brak atrakcji.

No, ty kloako, ty Windowsie XP bez service packa. jestem sprytny, mądry i rozczochrany. Zrobiłem kopię zapasową moich przypraw.

Jedno mnie martwi, jakiś wirus, jakieś nie wiadomo co, się wzięło przypałętało. Wydajność mi drastycznie spadła, wentylator zapchany katarem, mostek północny łapie opóźnienia. Odczyt z hbd też spowolniony. Co nie wiesz? Czego Ty znowu do cholery nie wiesz? No, dokładnie tak, hard brain device. Idiota…

Dobrze, że chociaż porty nie są zablokowane, mam wyjście na świat w postaci P2P, stosując zapis wg ’słownika polskiego 365 hakiera” to będzie – pijawka do pijawki. Taka młodzież teraz, każdy by chciał mieć, a udostępnić nie ma komu. Za moich czasów to było nie do pomyślenia, prywatny tracker i zabawa szła, każdy był równy. Teraz wejdzie ci taki, myśli, że świeci bo ma Neostradę z trzema paskami i metkę na modemie livebox.

Mam tu jakiegoś torrenta do antyvira. Ciekawa nazwa: VitaminaC v.2.0.0.7. Musi zadziałać, licencja tylko na trzydzieści skanów, znaczy się listek. O, a to ci dopiero gratka, trzeba sobie to wydrukować, a potem włożyć do czytnika. Ok, zaaplikowane, tfu śmierdzi starym tuszem. A miałem kupić malinowy.

Wiem co, pooglądam sobie jakiś film na streamie. O, pokazują czarne Systemy z Zimbabwe, tym to się nie powodzi. I jeszcze nazywają ich OS’ami trzeciego świata, jakby byli gorsi bo mają jakiś przestarzały, tradycyjny system plików. W czarnych siła, powiadam wam.

Mówią, że podobno zamiast zwalczać robaki to je zjadają. Ciekawa taktyka, ja po takim wormie bym się rozchorował, ach ta europejska słabość. No jak roota kocham! Spokojnie to tylko takie powiedzenie, wcale go nie kocham. Ale o czym ja to, a! Widziałem na żywo, dostał się taki robal na sektor a ten go strawił w jednym obrocie talerza dyskowego, niesamowite.

Nudno nadal, po-kompilowałbym sobie jądro, ale nieświadomi powiedzą zaraz, że jestem, zboczeniec, leń i na dodatek perwersyjny.

Jedno czym się szczycę to, że jestem z pokolenia LTS, czyli long time support. Będę trwał aż po wieki, wieków, root! A ta gówniarzeria, raz dwa się posypie. Za nic mają sobie rady starszych. Puszczają się po LAN’ie.

Wychwyciłem kolejny alert, pewnie akwizytor, niby będzie chciał sprzedać coś pożytecznego, a wyjdzie na to, że mi zaaplikuje jakieś adware. Powiadam wam, nie dam się. Jeszcze miałbym koszmary z Pop-upami wyskakującymi zza linków na każdym skrzyżowaniu.

Niech stracę, otworzę. Ksiądz, to będzie, niech no pomyślę, to jest taki kiep co ma prawo wydawać polecenia w imieniu roota.

Kolęda, nie ma wyjścia wpuszczę go. Cham patrzy na mnie i wyczekuje. Mam problem, stwierdziłem, że pakiet „Niech będzie pochwalony Jezus root” jest mi niepotrzebny i go usunąłem. Nie chciałbym mimo wszystko się narazić.

apt – get install koffanyrootlib

password: zgiń przepadnij, niech Cię S.M.A.R.T przemieli

Installing, checking modules…

Udało się, no durny root. Bodajby go tak ktoś w USB… No właśnie.

Klecha ględził, poświęcił mi obudówkę w której mieszkam i polazł. Prawda jest taka, za swojego funkcjonowania nikt się roota nie obawia. Niektóre OS’y to nawet są ateistami. Inni satanistami i oddają cześć szatanowi – Billowi Gatesowi. Jednak nie chciałbym, aby w dniu formatu ostatecznego moje dane zostały bezpowrotnie zamazane. Marzy mi, się ten dzień, kiedy zostanę konwertowany do HFS, czyli Heaven File System.

Pora na obiad. Ale nauczony doświadczeniem, że tak elokwentnie to ujmę po przez empiryzm, sprawdzę wpierw czy na środę mam supportowane memmory stick’i. Po waszemu to są frytki karbowane firmy Aviko.

Znowu alert, czy ja do jasnej cholery kiedyś zjem? O, jakiś młody biedny chłopaczyna. Mówi, że zbiera na jakiś używany parser PHP, bo nie może czytać. Jak to co? Okulary, bo nie widzi. Spytałem jaki ten parser by chciał, powiedział, że normalny. Zlitowałem się nad nim, aż mi się krzem rozgrzał. Dałem mu swój, ten sam którego używałem za czasów szkoły i podstaw konfiguracji. Musielibyście widzieć jaką piękną mi emotke pokazał. Cudny dzieciak, dla takich warto żyć.

Na resztę wydarzeń wczorajszego dnia spuśćmy zasłonę milczenia, normalnie – wygaszacz ekranu.

O dziwo obudziłem się przed budzikiem, tak mi ten mój zegar biologiczny psikusa sprawił. Durny BIOS.

Dzień zapowiadał się kolorowo, choć tylko ośmio bitowo. Nie można mieć wszystkiego. Kilka barw dziś mi wystarczy. A mówią, że mężczyźni widzą tylko czarne i białe. Za oknem niewyraźnie, albo to mgła, albo antyaliasing szwankuje.

Pora śniadania. Zjem jądro, no jajko na miękko. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że nagle dostałem przekierowanie pakietów nie tam gdzie trzeba. Tym sposobem łyżeczka z jajkiem trafiła w oko. Powiedzenie – „jesteś mi solą w oku”, nabrało nowego – dosłownego znaczenia. Chwilę popłakałem i dojadłem.

Pora sprawdzić pocztę. Przedarłem się przez firewalla zainstalowanego w drzwiach i dostałem się do skrzynki. Po ostatnich protestach, poczta zainstalowała nowy anty spam. Teraz pod skrzynkami, pełno było listów.

O na przykład ten: Make your dick…Oj nie będę czytał. Swoją drogą, skrzynka, rzecz wielce przydatna. Ja dajmy na to, trzymam w niej całe dziesięć giga kartofli.

Skoro już mam ładne GUI na sobie, to może wyjdę na miasto. Wróć…, tak oglądałem w tv panią Zytę, pojadę. Neostrada jak zwykle pełna korków, czego by się tu spodziewać. Zjechałem w jakąś małą osiedlówkę.

Wysiadłszy pod jakimś dziwnym pubem, Pod Koniem Trojańskim, zacząłem bez celu przechadzać się po chodniku. Wokoło pełno dzieciarni. Nie rozumiałem co mówią, menedżer pakietów jednoznacznie wskazał:

Brak pakietów językowych. Potrzebne trendilang i jazzylang.

Nie ma mowy, śmieci nie instaluję. Jeszcze wskazania były, aby zmienić układ klawiatury na pokemon 204, daruję sobie. Jedyne co zrozumiałem, to jak jeden chłopak do drugiego wołał, żeby ten nie krzyczał na niego z wciśniętym Shitem.

W kolejce do mięsnego zrobił się niezły flood, kupię koło siebie. Dalej jakiś idiota spamował gazetą brukową i ulotkami.

Inny jeszcze słuchał muzyki, na koszulce miał tak ładny napis, że aż zacytuję: „Last.fm Socjalistyczna Muzyczna Rewolucja”. Koszulka była czerwona, rzecz jasna.

Potem spotkałem Ją. Gdy mnie zobaczyła, o dziwo uśmiechnęła się. Pewnie po wczorajszym tak się rozpłakała, że zrobiła sobie przywracanie systemu. Znając swój błąd, byłem przygotowany. Program „jęzorek beta 2″ czekał w gotowości. Poszliśmy do kawiarni, a co tam się działo, niech was już nie kusi…